niedziela, 19 czerwca 2011

dekoracje do Kopciuszka

Miało być rach-ciach, wyszło jak zwykle dłużej. Malowanie tego typu to jakaś forma powrotu do dzieciństwa, do spontaniczności barwy, niedosłowności kształtu, przerysowań. Gdyby nie presja czasu i późna pora, byłoby to zajęcie sielankowe. Z oknem poszło trudniej niż z kominkiem, bo zostały mi tylko dwie godziny. Zamek wyszedł z proporcji mniej więcej dziesięciokrotnie, ale cóż zrobić. Chciałam, żeby był widoczny...

Farba jeszcze mokra na podłogowym warsztacie pracy:

 Kącik kuchenny sceny:

Kącik domowy. Proszę zwrócić uwagę na firanę, którą Mero zerwała z własnego okna, by ubogacić naszą skromną scenę. Nie wspomnę, że do zawieszania potrzebne były umiejętności rosyjskiej trupy cyrkowej:
Na pozostałe części sceny wykorzystane zostały materiały na obrusy, sukienki i inne niedoszłe kobiece marzenia. Ale spokojnie: co się odwlecze, to nie uciecze. Wywieszenie ich nie miało w sobie nic z gestu kapitulacji.

Dzieciaki zaś w tym spektaklu przeszły same siebie. Miło było patrzeć po prostu.


4 komentarze:

  1. Teraz - gdy została wspomniana na blogu - nie pozostaje mi nic tylko przeprosić się z moją firanką i powiesić ją z powrotem w salonie, choć już inaczej rozmawiałyśmy.
    Z czego obie się właściwie cieszymy. Ona, bo wraca na stare miejsce, z którego będzie mogła elegancko świecić dziurą wygryzioną przez kota a ja, bo nieszycie nowej zaoszczędzi mi ze dwa dni z najlepszych lat mojego życia.
    Dziękujemy Okruszyno!

    OdpowiedzUsuń
  2. Normalnie, Szacunek. :)

    M i B (nie mylić z Men in Black)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za wszelkie wyrazy!
    PS do firanki - szkoda, że to wszystko się teraz samo nie zdejmie i nie wyniesie z auli;)

    OdpowiedzUsuń